To głupie. Tęsknić za kimś kogo się nawet nie znało.
Albo może powinnam napisać „nie spotkało”. Chrisa Cornella nigdy nie widziałam nawet na scenie,
ale niezwykle osobiste teksty jego utworów sprawiły, że stał się dla mnie kimś ważnym.
Jego pomnika też pewnie nigdy nie zobaczę, ale jest dla mnie ważne, że powstał i że stanął właśnie
w Seattle. To trochę tak jakby Chris już na zawsze wrócił do domu.
Grunge umarł 05.04.1994, kiedy Kurt Cobain pociągnął za spust. Alice In Chains grał jeszcze przez dwa lata,
po czym zawiesił działalność by ostatecznie ją zakończyć w 2002 roku, też strzałem tylko że nie w głowę,
a w żyłę. Sound Garden również się rozpadł. Na szczęście nie z powodu śmierci lidera.
Przynajmniej jeszcze nie wtedy…
Pierwszy maja 2018 roku to był piękny dzień. Ciepły, słoneczny…
Rozpoczęłam go jak zwykle od kawy i przeglądu Internetu. Wtedy już nic nie było jak zwykle.
Wszystko zmieniło się na zawsze. Nie od razu zrozumiałam co się stało.
Moja tablica na Facebooku cała była we wpisach „Powiedzcie, że z tym Cornellem to nie prawda!”.
Co znowu odstawił – pomyślałam. Kolejna płyta z Timbalandem?!
Zaczęłam nerwowo dalej przeglądać profil w poszukiwaniu informacji. No i znalazłam.
Ale to przecież nie mogła być prawda. No bo jak to nie żyje? Że niby Krzysiek?!
Przecież jest młody, na nic nie choruje. To na pewno nie o niego chodzi albo jakiś fake news.
Nie wierzyłam, ale liczba wpisów zmusiła mnie do dalszego szukania. Wrzuciłam więc hasło w Google.
Teraz nie było już odwrotu. Świat się zatrzymał.
Przez głowę przepłynął milion myśli, przez serce emocji, a łzy z oczu popłynęły same.
źródło: media
CZYTAJ TAKŻE „Metallica zagra na Narodowym”
Wiadomo, że śmierć ulubionego muzyka jest przykra. Nie będzie więcej płyt ani koncertów.
W przypadku Cornella strata tym większa, że właśnie wziął się za reanimowanie Grunge’u.
Sound Garden nagrał nową (znakomitą) płytę i ruszył w trasę koncertową.
Nawet Święty Graal – Temple Of The Dog znowu koncertował, a ich przyjazd do Europy wydawał się tylko kwestią czasu.
Ach gdyby tylko o to chodziło…
Śmierć Chrisa Cornella boli tak bardzo, bo był kimś znacznie więcej niż tylko muzykiem. Był w pewnym sensie przyjacielem, a na pewno przewodnikiem. Tworzona przez niego muzyka była z gatunku tych, nie tyle do słuchania co do przeżywania. Głębokie, osobiste teksty i wywołujący ciarki głos zahipnotyzowały miliony. A najważniejszy w tym wszystkim był on sam. Skromny, szczery, prawdziwy. Do ostatniego dnia pozostał zwykłym chłopakiem w spranym T-Shircie i traktującym swoich fanów jak dobrych znajomych.
CZYTAJ TAKŻE Niegenialna wystawa geniuszy
Nadchodzącej tragedii nikt się nie spodziewał. Sound Garden był akurat w środku trasy koncertowej.
Jeszcze dwie godziny przed śmiercią Cornella grali świetny koncert, a Chris ze sceny wspominał o kolejnym.
Jak się później okazało nigdy nie zamierzał na niego dotrzeć. Rozpędzający się pociąg nagle się wykoleił.
„Im the shape of a hole inside your heart”. Właśnie tą dziurę, o której śpiewał wyrwał w naszych sercach.
Zrobił to tym boleśniej, że na własne życzenie. Wielu jego fanów również zmagało lub zmaga się z depresją.
W jego muzyce można było znaleźć zrozumienie, pocieszenie, nadzieję.
Aż tu nagle okazuje się, że nadziei nie ma. Ktoś, kto dla wielu był światłem w mroku nagle sam gaśnie.
Może się to wydawać przesadą lub fanaberią nastolatków. Nie jest ani jednym ani drugim.
Wielu fanów artysty to jego rówieśnicy, czyli osoby po 50ce. Ja i moi znajomi też już dawno do nastolatków się nie zaliczamy. Można więc sobie wyobrazić jak wstrząsające musiało to być wydarzenie, skoro doprowadziło dorosłych, poważnych ludzi do płaczu i żałoby. Znajoma para zasiadła tego dnia z trójką swych dzieci
by porozmawiać z nimi o tym co się stało. Chcieli by wiedziały, że to ważny dzień i by go zapamiętały.
A przede wszystkim by pamiętały Chrisa.
źródło: media
Taki jest też cel Muzeum Popkultury w Seattle , gdzie siódmego października, dzieci muzyka odsłoniły jego pomnik. Chris Cornell pochodził z wietrznego miasta, był częścią rodzącej się w nim rewolucji i na zawsze pozostanie z nim związany. Wydawało się naturalne, że tam właśnie spocznie.
Stało się inaczej i jego skremowane ciało pochowano w Los Angeles.
Półtora roku po swojej śmierci wrócił w końcu do Seattle. Pomnik zamówiła wdowa, Vicky Cornell, a wykonał go artysta Nick Marra.Stworzył on naturalnej wielkości postać ubraną w charakterystyczny, dobrze wszystkim znany sposób i trzymającą gitarę Gibsona. Za to z twarzą coś poszło chyba nie tak. Nie do końca przypomina Chrisa, ale dla mnie osobiście najgorszy jest brak wyrazu. Chris wygląda jakby stał w kościele na nudnym kazaniu, a nie na scenie dając koncert rockowy. Ale nie ma co się czepiać. Można się tylko cieszyć, że wrócił do domu gdzie będzie o sobie przypominał kolejnym pokoleniom, choć największym i najwspanialszym pomnikiem Chrisa Conella jest po prostu muzyka, którą po sobie pozostawił.
„No one sings like you anymore”
NIE WIESZ JAK RUSZYĆ Z BIZNESEM? DOWIEDZ SIĘ TUTAJ!