Ozzy Osbourne zagrał w Krakowie

Powiązane

Leśnicy w Wielkopolski podarowali hojną kwotę szpitalowi dziecięcemu w Poznaniu

100 000 złotych - tyle poznańscy leśnicy przekazali na...

Gwiazda Hollywood odwiedziła Ogród Botaniczny w Krakowie

Hollywoodzka gwiazda Milla Jovovich kilka dni przebywała z rodziną...

Krakowska restauracja uznana za najlepszą w Polsce

Według jury konkursu World Culinary Awards, słynąca z polskiej...

Jakie jest najbardziej zakorkowane miasto w Polsce i na świecie?

Korki w wielu polskich miastach to smutna codzienność. Właśnie...

Udostępnij

Jako fanatyczka Metalliki uważałam, że po kwietniowym koncercie dorównać jej da radę tylko Pearl Jam – jeśli się postara. Ozziego bardzo lubię i szanuję, ale na koncert poszłam bo to Ozzy, bo ostatnia trasa, bo wypada. Wiedziałam, że to będzie udany występ ale nie spodziewałam ekstazy.  Tymczasem właśnie to dostałam, a Książę Ciemności udowodnił kto tu rządzi!

- Advertisement -

Ozzy  Osbourne. Czy tę postać trzeba w ogóle komuś przedstawiać? Tym co jakimś cudem nie kojarzą nawet ze słyszenia, podpowiadam: to ten facet co podobno odgryzł głowę gołębia.  Cała reszta wie, jak wielkie znaczenie nie tylko dla rocka ale dla muzyki w ogóle miał założony przez niego Black Sabbath i jak dobra była jego solowa twórczość.
Nie zagłębiając się w biografię – Ozzy  Osbourne ważną postacią jest.  Zrobił już tyle, że więcej robić nie musi i nie zamierza. W wieku 69 lat postanowił przejść na emeryturę. Żeby pożegnać się z fanami wyruszył w ostatnią trasę koncertową, w ramach której wystąpił także w Polsce na krakowskim Impact Festival. Oprócz niego zagrały jeszcze dwa zespoły: Galactic Empire i Bullet for My Valentine. Ale nie oszukujmy się… Chyba nikt nie miał wątpliwości kto jest gwiazdą wieczoru. Było to widać po  koszulkach uczestników koncertu i po liczbie osób obecnych na hali podczas występu poprzednich dwóch kapel. No i oczywiście po  gorącej reakcji fanów. Niektórzy z koncertu wyszli na przykład bez jednego buta (drugi zaginął w akcji). Tak było przynajmniej pod sceną, bo na trybunach ktoś chyba wylał klej na krzesła. Przynajmniej ja tylko tak potrafię sobie wytłumaczyć dlaczego ktoś przychodząc na koncert rockowy nawet nie wstanie z krzesła, nie mówiąc o tym żeby od czasu do czasu choć poklaskać w rytm muzyki z resztą publiczności. Ale zostawmy malkontentów i wróćmy pod scenę bo tam był ogieeeeń!

Tak naprawdę dziwić się można, że Osbourne jeszcze w ogóle żyje. Po tej ilości spożytych narkotyków i litrach wypitego alkoholu  większość zwykłych śmiertelników już dawno opuściłaby ten świat. Księcia ciemności ziemskie prawa jednak nie dotyczą. Co prawda ma jakieś tam problemy z chodzeniem i kto oglądał The Osbournes ten wie, że czasem również z mówieniem.  Nie ma za to najmniejszych problemów ze śpiewaniem i utrzymywaniem publiki cały czas na najwyższych obrotach. Ten, mogłoby się wydawać, stary ramol nadal ma głos jak dzwon, ruchy znane jeszcze z czasów Black Sabbath, włosy których pozazdrościłby mu nie jeden czterdziestolatek i co najważniejsze – szczerą i autentyczną radość z tego co robi. Kiedy krzyczał ”I  love you!” nie miałam cienia wątpliwości, że naprawdę nas kocha. Takiego uśmiechu, takiej radości nie da się wyreżyserować.  Od tego faceta dosłownie biła energia i radość. On po prostu świetnie się bawił z publicznością i ze swoim zespołem. Tak. Zespołem. Bo to nie był koncert Ozziego Osbourna i towarzyszących mu muzyków. To był koncert prawdziwej drużyny gdzie każdy jest tak samo ważny i gdzie każdy daje z siebie 110%

Ozzy nie zwalniał nawet na chwilę. Cały czas zagrzewał publikę. „I can’t hear you” krzyczał ze sceny namawiając tłum do wydawania co i rusz gromkich okrzyków, a na jego „everybody clap your hands”  podnosił się las rąk.
Adam Wakeman  niby schowany za klawiszami a jednak nie dało się go nie zauważyć. Zwłaszcza gdy dołączał do gry na gitarze.
Rob Nicholson na basie tak wymiatał jakby grał na gitarze prowadzącej, a z jaką finezją to robił. Nie stał w miejscu potrząsając jedynie włosami jak to niektórzy metalowcy mają w zwyczaju. Tańczył, podskakiwał, robił obroty… miło było słuchać jak i patrzeć.
Perkusista  Tommy Clufetos właściwie na cały wieczór zniknął za garami ale kiedy już się pojawił…. zaznaczył swoją obecność nieziemską solówką. Panie Ulrich nie wiem, czy Pan by dał radę. Tommy uderzał w talerze z prędkością światła. Nadążenie z klaskaniem i okrzykami okazało się nie możliwe.
Zakk Wylde. Ach Zakk… Co tu dużo mówić. Pozamiatał. Gitary zmieniał równie często co James Hatefield, ale grał na nich równie dobrze co Kirk Hammet.  Albo może i…. hmmm… boję się to napisać… lepiej? Co ten wiking z nimi wyrabiał! To, że ktoś gra na gitarze trzymanej na karku już widziałam. Byłam na Pearl Jam nie raz nie dwa. Ale żeby ktoś grał zębami?! I to jeszcze stojąc w fosie ,na dodatek bezpośrednio przede mną!!!  Nie muszę chyba tłumaczyć, że jestem w nim troszkę mniej czy troszkę bardziej zauroczona i troszkę czułam, że zemdleję lub się rozpłaczę?

Każdy z nich z osobna i wszyscy razem sprawili, że to był niezapomniany wieczór i zdecydowanie jeden z najlepszych koncertów na jakich w życiu byłam. A byłam na wielu.
Aż się serce z bólu ściska, że to pierwszy i ostatni raz, że więcej nie będzie.  No chyba, że będzie. Może mu się znudzi emerytura. Może pieniądze się skończą. Wtedy bez zastanowienia kupuję bilet. Jeśli jednak było to prawdziwe pożegnanie to cieszę się, że mam chociaż ten wieczór. Ten jeden wyjątkowy wieczór, dzięki któremu Ozzy Osbourne już na zawsze zapisze się w mojej pamięci nawet nie jako książę, a jako król. Ciemności i rocka.